20130725


Dzisiaj będzie całkowicie inaczej.

Zapowiedziałam tekst i obietnicę spełnię. Mam nadzieję, że parę słów o moim zaplanowanym_6-cio_a_nieplanowanym_9_dniowym_odpoczynku może kogoś zainteresować. Swoją drogą, to prawdopodobnie najdłuższy wpis w historii moich jakichkolwiek tekstów..

Czeka Was mini info o noclegach, ograniczeniach drogowych, odpoczynku umysłowym, zagrożeniach i subiektywnych opiniach- czyli nic nowego w zmienionym wydaniu.




Okazuje się, że spontaniczny, "zagramaniczny" wyjazd 4 osób na 6 dni może skończyć się powodzeniem. Wystarczy szybkie rozeznanie się w przyszłej okolicy, język angielski opanowany przynajmniej w stopniu podstawowym, plecaki spakowane adekwatnie do klimatu panującego w danym kraju i .. do zobaczenia kiedyś!


Plan był prosty – Polska- Słowacja- Węgry- Chorwacja, 1 samochód, 2 kierowców, pieniądze na kartach i w kieszeniach, spakowane mapy i zaprogramowany GPS, aparat czający się na piękne_nieznane i głowa otwarta na nowości.

Prawie tak było.

Ale po kolei.

Co do informacji drogowych – Polska nie sprawia kłopotów, wiadomo- zwalniamy przed fotoradarami, unikamy policji, jedziemy bezpiecznie i wszyscy są szczęśliwi. Ale Słowacja.. Na terenie zabudowanym nie jedziemy z dozwoloną prędkością 50 km/h, lecz dbamy o to, żeby wskazówka nie przekroczyła 49 mk/h, dla pewności. Tam, gdzie możemy rozpędzić się do szalonych 90 km/h kończymy na liczbie 70, bo przy wjeździe do miasteczek pojawiają się mini radary, które robią zdjęcia jak nienormalne i przesyłają je do policjantów, którzy ukrywają się w krzakach (dosłownie!) – chyba, że ktoś chciałby powitać piękne, spokojne dni przeznaczone na odpoczynek mandatem w wysokości 90€ za niepotrzebne przekroczenie prędkości, to oczywiście nie zabraniam ;)

Przez szybę podziwialiśmy górzyste krajobrazy, które wspaniale inspirowały wyobraźnię i zachęcały do planowania kolejnych wyjazdów- tym razem na południe Polski/ północ Słowacji. (W tym miejscu skończę słowackie wspomnienia i, starając się chociaż minimalnie utrzymać kolejność, o przygodach napotkanych w tym kraju będzie później)


Kolejnym przystankiem na naszej drodze były Węgry – tutaj policja nie czai się na każdym zakręcie, wykupujemy winiety i śmigamy wszędzie, gdzie chcemy. Ciekawostka- podróż można sobie umilić konkursem na najszybsze przeczytanie węgierskich nazw miejscowości, a to nie lada wyzwanie!


Budapeszt jest bardzo piękny, lecz na długo będzie mi się z nim kojarzyć z… zapachem moczu. Boczne uliczki są wybitnie zaniedbane i po prostu cuchną, ale da się przyzwyczaić. Podsłuchując lokalnych czułam się jak zagubione dziecko, które nie zna żadnego sposobu żeby zrozumieć i, co ważniejsze, porozumieć się z innymi, bo węgierski to jednak piekielny język jest. Szczęśliwie trafialiśmy na miłych Węgrów znających język angielski, którzy z uśmiechem i z bardzo twardym akcentem wskazywali drogę i życzyli miłego dnia (a to pewna odskocznia od marudzących Polaków- uwaga, przesadnie generalizuję!)



Południowa część Chorwacji była naszym głównym celem. Pierwszy dłuższy postój zaliczyliśmy w Opatiji, skąd wieczorem podziwialiśmy przepięknie oświetlone miasto z niezliczoną ilością hoteli i knajpek. Stamtąd ruszyliśmy do Cocaletto, leżącego w pobliżu niesamowicie urokliwego Rovinj i campingu Vestar, który oferował dostęp do trudnej do pokochania żwirowej plaży i krystalicznie czystej wody (którą udało się pokochać bez żadnego problemu ;) )

Kolejna ciekawostka- wystarczy uśmiechnąć się przy bramkach na camping i otwiera się przed Wami przepustka na basen z cudownie zimną wodą (czasami upały bywają zbyt ciężkie do wytrzymania)



Dni spędzone na półwyspie Istria poświęciliśmy na radosne pluskanie się w przyjemnym Adriatyku (pomijając kamienie, które z premedytacją rozcinały stopy.. bez butów przeznaczonych do kąpieli ani rusz!), smażenie się na plaży, łapanie gorących promieni słońca i odpoczywanie. Jestem naprawdę szczęśliwa, że udało mi się odpocząć, ochłonąć i przy okazji pozwiedzać i poodkrywać cuda- popołudniami, gdy słońce nas nie paliło udawaliśmy się do miast i .. dosłownie rozpływaliśmy się, lecz tym razem z zachwytu, a nie z przegrzania ;)

Rovinj sprawił, że dwukrotnie do niego powróciliśmy, wciąż mając ochotę na więcej. Urzekające uliczki zachęcały do niespiesznych spacerów, pozwalających na delektowanie się widokami. Zabytki wyłaniające się z każdego rogu, połączone ze zniszczonymi okiennicami i wyślizganym brukiem pozostawiły w nas piorunujące wspomnienia.



Kolejnym miasteczkiem, które czule nas przywitało była Pula- nie przesadzę, jeśli porównam je do piękna starożytnego Rzymu, ponieważ w każdym zakątku miasta można znaleźć rzymskie wpływy i inspiracje, a włoski temperament idealnie komponuje się z atmosferą miejscowości.  Koloseum, cesarskie świątynie, Łuk Triumfalny.. Zabytków bez liku.

Korzystając z wolnych chwil odwiedziliśmy również Porec, lecz tam zbyt długo siedzieliśmy w pewnej kameralnej knajpce oczarowani kelnerem, który tak słodko kaleczył język polski, że nie mogliśmy od niego się oderwać ;) (kolejna ciekawostka- w większych miastach kelnerzy i sprzedawcy oburzają się, jeśli nie chcesz z nimi rozmawiać po polsku ;) przez Chorwację przetoczyło się tylu Polaków, że nasz ojczysty jest językiem turystycznie używanym obok angielskiego, niemieckiego i włoskiego). W Porecu zwiedziliśmy najmniej, ale chętnie wróciłabym tam, bo czuję ogromny niedosyt- najbardziej żałuję braku czasu na zwiedzenie Bazyliki Eufrazjana (która jest nawet wpisana na listę UNESCO).


Z perspektywy czasowej, Chorwacja będzie mi się kojarzyć z wszechobecnym zapachem kremów do opalania, włosko-chorwackim gwarem i uliczkami, z których najchętniej nigdy bym nie wychodziła- te wąskie przesmyki pozwalały nam, zbyt ciekawskim turystom, 
poznać bliżej codzienną atmosferę miasteczek.



Na tym chciałam skończyć. W moim wypoczętym umyśle zaczęły kiełkować nowe historie, nowe twory i moje nowe obserwacje, pomysły, domysły chciałam umieszczać w formach strumienia świadomości, tak jak dotychczas- każdy miał sam interpretować to, co czyta i samodzielnie dany tekst interpretować. Byłam wręcz przekonana, że na chorwackich 
wspomnieniach skończę pisanie tego tekstu.
Stało się inaczej..


Wracając do domu, około 100 km od granicy słowacko- polskiej przytrafił nam się problem, którego przewidzieć nie bylibyśmy w stanie- zepsuł nam się samochód. W ostatnim momencie zjechaliśmy z głównej trasy, prawie płacząc ze szczęścia, że nie zatrzymaliśmy się na zakręcie (jechaliśmy drogą wybitnie zakręconą, dodatkowo trasa wiodła przez górzyste tereny.. po prostu cała sytuacja mogła skończyć się dla nas tragicznie). Okazało się, że wysiadło nam sprzęgło (w tym momencie proszę o niezadawanie zbyt szczegółowych pytań co jak i gdzie, ewentualnie odeślę Was do mojego Taty ;) ). W dwóch telefonach wysiadła nam bateria, pozostałe dwa nie łapały zasięgu, w bagażniku z jedzenia które nam pozostało został nam kartonik mleka i 3 pomidory, do tego była godzina 6 rano i temperatura powietrza wynosiła około 13’ C, co dla naszych organizmów okazało się lekkim szokiem.

W poszukiwaniu pomocy ruszyłam do najbliższych domków i dostałam nauczkę na przyszłość – nie wchodzimy na teren prywatny, jeśli nie działa dzwonek przy bramie, a tabliczka głosi, że mieszkaniec jest mechanikiem samochodowym, bo gdzieś może ukrywać się pies, który jest większy niż ja, wyskakuje zza rogu, szczeka i chce mnie pożreć (moja Mama twierdzi, że nie wiedziała, że potrafię skakać tak wysoko i tak szybko biegać..)

Stwierdziliśmy, że wcale nie chcę zostać pogryziona i zaczęliśmy kombinować nad innym rozwiązaniem. W tym miejscu muszę wychwalić Słowaków pod niebiosa- pierwszy „ściągnięty” samochód zapewnił nam pomoc drogową, która zaholowała nas do zaznajomionego mechanika. Tam trafiliśmy na cudownych ludzi, którzy załatwili nam nocleg w pobliskim Ruzomberoku oraz podjęli się ekspresowej naprawy. W ogóle, ze Słowakami jest fajna sprawa- języki mamy wybitnie podobne, oni nas rozumieją bez problemów, natomiast oni stosują takie synonimy na nasze powszechnie używane słowa, że oczy same wyskakują na wierzch ;) (z powrotem – nazad, lustro- zwierciadełko, a nasze nagminnie stosowanie ‘nie?’ na końcu zdania u nich jest zamienione na ‘hej’ ;) )


Dzięki naszemu przymusowemu noclegowi zwiedziliśmy kolejne ładne miasteczko, porobiliśmy zdjęcia, pobłądziliśmy w „centrum”, a rano wyruszyliśmy zdobywać ruiny zamku Likava. Trasa bardzo przystępna, około 50 minut zajęło nam dojście z miejsca naszego tymczasowego zameldowania do ruin. Oczywiście, nie byliśmy nawet w najmniejszym stopniu przygotowani na górskie wędrówki, ale w japonkach i w balerinkach bez problemu  „zdobyliśmy szczyt” ;)

Kiedy w końcu szczęśliwie dojechaliśmy do domu, jedynym rozsądnym zajęciem było uporządkowanie naszych wspomnień, ograniczenie nerwów i dzielenie się wrażeniami z wszystkimi naokoło.
Mimo nieprzewidzianych problemów, te 9 dni naprawdę dobrze spędziłam.
Będę powtarzać do upadłego- nie tylko zaplanowany urlop, spędzony w drogich hotelach może być interesujący ;) A załamywanie się z powodu niepowodzeń też nie jest potrzebne- w końcu pojawią się optymistyczne warianty- może odkryjemy coś nowego, poznamy kogoś, inaczej spędzimy czas?



Warto mieć oczy i umysł szeroko otwarte- chłońmy, poznawajmy, zwiedzajmy, fotografujmy, piszmy, odpoczywajmy. I nie tylko na dalekich wyjazdach- wokół nas też dużo może się zdarzyć ;)

Ale o tym innym razem..


4 komentarze: