Dzisiaj będzie całkowicie inaczej.
Zapowiedziałam tekst i obietnicę spełnię. Mam nadzieję, że parę
słów o moim zaplanowanym_6-cio_a_nieplanowanym_9_dniowym_odpoczynku może kogoś
zainteresować. Swoją drogą, to prawdopodobnie najdłuższy wpis w historii moich jakichkolwiek tekstów..
Czeka Was mini info o noclegach, ograniczeniach drogowych,
odpoczynku umysłowym, zagrożeniach i subiektywnych opiniach- czyli nic nowego w
zmienionym wydaniu.
Okazuje się, że spontaniczny, "zagramaniczny" wyjazd 4 osób na 6 dni może skończyć się powodzeniem. Wystarczy szybkie rozeznanie się w przyszłej okolicy, język angielski opanowany przynajmniej w stopniu podstawowym, plecaki spakowane adekwatnie do klimatu panującego w danym kraju i .. do zobaczenia kiedyś!
Plan był prosty – Polska- Słowacja- Węgry- Chorwacja, 1
samochód, 2 kierowców, pieniądze na kartach i w kieszeniach, spakowane mapy i
zaprogramowany GPS, aparat czający się na piękne_nieznane i głowa otwarta na
nowości.
Prawie tak było.
Ale po kolei.
Co do informacji drogowych – Polska nie sprawia kłopotów, wiadomo- zwalniamy przed fotoradarami, unikamy policji, jedziemy bezpiecznie i wszyscy
są szczęśliwi. Ale Słowacja.. Na terenie zabudowanym nie jedziemy z dozwoloną
prędkością 50 km/h, lecz dbamy o to, żeby wskazówka nie przekroczyła 49 mk/h,
dla pewności. Tam, gdzie możemy rozpędzić się do szalonych 90 km/h kończymy na
liczbie 70, bo przy wjeździe do miasteczek pojawiają się mini radary, które
robią zdjęcia jak nienormalne i przesyłają je do policjantów, którzy ukrywają się w
krzakach (dosłownie!) – chyba, że ktoś chciałby powitać piękne, spokojne dni
przeznaczone na odpoczynek mandatem w wysokości 90€ za niepotrzebne
przekroczenie prędkości, to oczywiście nie zabraniam ;)
Przez szybę podziwialiśmy górzyste krajobrazy, które
wspaniale inspirowały wyobraźnię i zachęcały do planowania kolejnych wyjazdów-
tym razem na południe Polski/ północ Słowacji. (W tym miejscu skończę słowackie wspomnienia i, starając się chociaż minimalnie utrzymać
kolejność, o przygodach napotkanych w tym kraju będzie później)
Budapeszt jest bardzo piękny, lecz na długo będzie mi się z
nim kojarzyć z… zapachem moczu. Boczne uliczki są wybitnie zaniedbane i po
prostu cuchną, ale da się przyzwyczaić. Podsłuchując lokalnych czułam się jak
zagubione dziecko, które nie zna żadnego sposobu żeby zrozumieć i, co
ważniejsze, porozumieć się z innymi, bo węgierski to jednak piekielny język
jest. Szczęśliwie trafialiśmy na miłych Węgrów znających język angielski,
którzy z uśmiechem i z bardzo twardym akcentem wskazywali drogę i życzyli
miłego dnia (a to pewna odskocznia od marudzących Polaków- uwaga, przesadnie
generalizuję!)
Południowa część Chorwacji była naszym głównym celem. Pierwszy dłuższy postój zaliczyliśmy w Opatiji, skąd wieczorem podziwialiśmy przepięknie oświetlone miasto z niezliczoną ilością hoteli i knajpek. Stamtąd ruszyliśmy do Cocaletto, leżącego w pobliżu niesamowicie urokliwego Rovinj i campingu Vestar, który oferował dostęp do trudnej do pokochania żwirowej plaży i krystalicznie czystej wody (którą udało się pokochać bez żadnego problemu ;) )
Kolejna ciekawostka- wystarczy uśmiechnąć się przy bramkach na camping i otwiera się przed Wami przepustka na basen z cudownie zimną wodą (czasami upały bywają zbyt ciężkie do wytrzymania)
Dni spędzone na półwyspie Istria poświęciliśmy na radosne pluskanie się w przyjemnym Adriatyku (pomijając kamienie, które z premedytacją rozcinały stopy.. bez butów przeznaczonych do kąpieli ani rusz!), smażenie się na plaży, łapanie gorących promieni słońca i odpoczywanie. Jestem naprawdę szczęśliwa, że udało mi się odpocząć, ochłonąć i przy okazji pozwiedzać i poodkrywać cuda- popołudniami, gdy słońce nas nie paliło udawaliśmy się do miast i .. dosłownie rozpływaliśmy się, lecz tym razem z zachwytu, a nie z przegrzania ;)
Rovinj sprawił, że dwukrotnie do niego powróciliśmy, wciąż
mając ochotę na więcej. Urzekające uliczki zachęcały do niespiesznych spacerów,
pozwalających na delektowanie się widokami. Zabytki wyłaniające się z każdego
rogu, połączone ze zniszczonymi okiennicami i wyślizganym brukiem pozostawiły w
nas piorunujące wspomnienia.
Kolejnym miasteczkiem, które czule nas przywitało była Pula-
nie przesadzę, jeśli porównam je do piękna starożytnego Rzymu, ponieważ w
każdym zakątku miasta można znaleźć rzymskie wpływy i inspiracje, a włoski
temperament idealnie komponuje się z atmosferą miejscowości. Koloseum, cesarskie świątynie, Łuk
Triumfalny.. Zabytków bez liku.
Korzystając z wolnych chwil odwiedziliśmy również Porec,
lecz tam zbyt długo siedzieliśmy w pewnej kameralnej knajpce oczarowani
kelnerem, który tak słodko kaleczył język polski, że nie mogliśmy od niego się
oderwać ;) (kolejna ciekawostka- w większych miastach kelnerzy i sprzedawcy oburzają
się, jeśli nie chcesz z nimi rozmawiać po polsku ;) przez Chorwację przetoczyło
się tylu Polaków, że nasz ojczysty jest językiem turystycznie używanym obok
angielskiego, niemieckiego i włoskiego). W Porecu zwiedziliśmy najmniej, ale
chętnie wróciłabym tam, bo czuję ogromny niedosyt- najbardziej żałuję braku
czasu na zwiedzenie Bazyliki Eufrazjana (która jest nawet wpisana na listę
UNESCO).
poznać bliżej codzienną atmosferę
miasteczek.
Na tym chciałam skończyć. W moim wypoczętym umyśle zaczęły
kiełkować nowe historie, nowe twory i moje nowe obserwacje, pomysły, domysły
chciałam umieszczać w formach strumienia świadomości, tak jak dotychczas- każdy
miał sam interpretować to, co czyta i samodzielnie dany tekst interpretować.
Byłam wręcz przekonana, że na chorwackich
wspomnieniach skończę pisanie tego
tekstu.
Stało się inaczej..
Wracając do domu, około 100 km od granicy słowacko- polskiej przytrafił nam się problem, którego przewidzieć nie bylibyśmy w stanie- zepsuł nam się
samochód. W ostatnim momencie zjechaliśmy z głównej trasy, prawie płacząc ze
szczęścia, że nie zatrzymaliśmy się na zakręcie (jechaliśmy drogą wybitnie
zakręconą, dodatkowo trasa wiodła przez górzyste tereny.. po prostu cała sytuacja mogła skończyć się dla nas tragicznie). Okazało się, że wysiadło nam sprzęgło (w tym momencie
proszę o niezadawanie zbyt szczegółowych pytań co jak i gdzie, ewentualnie odeślę
Was do mojego Taty ;) ). W dwóch telefonach wysiadła nam bateria, pozostałe dwa
nie łapały zasięgu, w bagażniku z jedzenia które nam pozostało został nam
kartonik mleka i 3 pomidory, do tego była godzina 6 rano i temperatura powietrza
wynosiła około 13’ C, co dla naszych organizmów okazało się lekkim szokiem.
W
poszukiwaniu pomocy ruszyłam do najbliższych domków i dostałam nauczkę na
przyszłość – nie wchodzimy na teren prywatny, jeśli nie działa dzwonek przy
bramie, a tabliczka głosi, że mieszkaniec jest mechanikiem samochodowym, bo
gdzieś może ukrywać się pies, który jest większy niż ja, wyskakuje zza rogu, szczeka
i chce mnie pożreć (moja Mama twierdzi, że nie wiedziała, że potrafię skakać
tak wysoko i tak szybko biegać..)
Stwierdziliśmy, że wcale nie chcę zostać pogryziona i
zaczęliśmy kombinować nad innym rozwiązaniem. W tym miejscu muszę wychwalić
Słowaków pod niebiosa- pierwszy „ściągnięty” samochód zapewnił nam pomoc
drogową, która zaholowała nas do zaznajomionego mechanika. Tam trafiliśmy na
cudownych ludzi, którzy załatwili nam nocleg w pobliskim Ruzomberoku oraz
podjęli się ekspresowej naprawy. W ogóle, ze Słowakami jest fajna sprawa-
języki mamy wybitnie podobne, oni nas rozumieją bez problemów, natomiast oni
stosują takie synonimy na nasze powszechnie używane słowa, że oczy same
wyskakują na wierzch ;) (z powrotem – nazad, lustro- zwierciadełko, a nasze
nagminnie stosowanie ‘nie?’ na końcu zdania u nich jest zamienione na ‘hej’ ;)
)
Dzięki naszemu przymusowemu noclegowi zwiedziliśmy kolejne ładne miasteczko, porobiliśmy zdjęcia, pobłądziliśmy w „centrum”, a rano wyruszyliśmy zdobywać ruiny zamku Likava. Trasa bardzo przystępna, około 50 minut zajęło nam dojście z miejsca naszego tymczasowego zameldowania do ruin. Oczywiście, nie byliśmy nawet w najmniejszym stopniu przygotowani na górskie wędrówki, ale w japonkach i w balerinkach bez problemu „zdobyliśmy szczyt” ;)
Kiedy w końcu szczęśliwie dojechaliśmy do domu, jedynym
rozsądnym zajęciem było uporządkowanie naszych wspomnień, ograniczenie nerwów i
dzielenie się wrażeniami z wszystkimi naokoło.
Mimo nieprzewidzianych problemów, te 9 dni naprawdę dobrze spędziłam.
Będę powtarzać do upadłego- nie tylko zaplanowany urlop,
spędzony w drogich hotelach może być interesujący ;) A załamywanie się z powodu
niepowodzeń też nie jest potrzebne- w końcu pojawią się optymistyczne warianty-
może odkryjemy coś nowego, poznamy kogoś, inaczej spędzimy czas?
Warto mieć oczy i umysł szeroko otwarte- chłońmy, poznawajmy,
zwiedzajmy, fotografujmy, piszmy, odpoczywajmy. I nie tylko na dalekich
wyjazdach- wokół nas też dużo może się zdarzyć ;)
Ale o tym innym
razem..
fajnie miałaś c; jedzmy teraz razem :)
OdpowiedzUsuńpojedziemy!
Usuńświetny wpis. czekam na więcej i pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńdziękuję! :)
Usuń